Quantcast
Channel: Jarzyny i miłość
Viewing all 1237 articles
Browse latest View live

Blender i Holender

$
0
0

 Rysunek Marca Johnsa



- Mamo, jakie słowo rymuje się z blender? - rzucił hasło przy obiedzie Mały.
- Holender - Miły był pierwszy - O Holender, gdzie mój blender?
- Raz Holender zgubił blender - dodałam, czując skrzydła natchnienia muskające mnie nad kuchennym stołem. Na obiad była fasolka po bretońsku, podpiekane ziemniaczki i barszczyk. Blender stał grzecznie na blacie, po miksowaniu szpinaku.
Zaczęłam się intensywnie zastanawiać nad przygodami niewątpliwie zasmuconego Holendra, który nie potrafi teraz funkcjonować bez swego blendera i wyszło mi, póki co, takie coś:

Raz Holender zgubił blender
obok Amsterdamu
więc czym prędzej ruszył pędem
wprost do supersamu.

Szuka szuka, półki trząsa
z rozmaitym sprzętem
już dostaje oczopląsa
gdzie może być blender?

Może ruszył na pikietę,
 gdzie strajkują młynki
śmiało walcząc, by mieć etat
oraz nadgodzinki?

Może ukrył się na drzewie
i tam strzela focha?
Łka Holender: o blenderze,
wróć, ja ciebie kocham!

*
tak bym poblendował sobie!
- Holender rozpacza.
Jeśli tego dziś nie zrobię,
to się będę staczał!

 mógłbym do jaj przecież
mieć sos holenderski-
zblendowany, aksamitny
niczym dywan perski!




Jeśli ktoś ma jakiś pomysł co do przygód Holendra i blendera, to przy sobocie i weekendzie zachęcam do frywolnej rymowanej zabawy. Mały będzie wdzięczny:)




O kobietach przed Dniem Kobiet

$
0
0
Jeśli nie pasują szklane pantofelki, bo nie ten rozmiar, nie ten Kopciuszek, a czasem nawet nie ta baśń, to dobra wiadomość jest taka: możemy odpocząć i założyć crocsy, gumowce w kwiatki albo te różowe balerinki, o których się zawsze marzyło, z kokardką. To zależy tylko od nas.

O ileż przyjemniej jest nosić wygodne buty zamiast tych, które pasują do nie przez nas wymyślonej bajki. I portki do ogrodu, kapelusz latem a okulary z zielonych listków brzozy wiosną.
Sporo lat spędziłam, zastanawiając się, czy lepiej być rozważną czy romantyczną.  Teraz podśpiewując pod nosem wynoszę wiaderko z obierkami na kompost w zielonych klapkach. Co za ulga.

Ptaki śpiewają, a ja mogę sobie sprawdzać w atlasie ich imiona, splatać serca z gałązek brzóz i ustawiać na półce porcelanowe talerze. Noszę zakupy w wiklinowym koszyku, wzruszam się na filmach, na które dąsają się krytycy, mam zawsze za dużo rzeczy w torebce i więcej pomysłów, niż czasu. Uwielbiam być sobą, czuć, jak ładnie układają się pod palcami klawisze każdego dnia i powstaje moja własna melodia. Nie jestem na czasie ani trendy. Nie oglądam telewizji. Lubię niebieski materiał w różyczki i kubeczki z emalią. Staram się pamiętać o urodzinach i  ugotować coś smacznego, pytam ile ważyło dziecko, które się urodziło, odwieszam kurtki do szafy i zamykam w domu niepodomykane szafki. Podjadam słodycze, choć nie powinnam i  czasem słucham smutnej muzyki, leżąc na dywanie. Znam na pamięć mnóstwo wierszy, ale próbuję zamiast pinu wpisać kod pocztowy i odwrotnie. Gubię się w mieście. Wiem, co to rosa rugosa i lubię bimbające zegary. Jestem kobietą.

Kiedy byłam mała, rysowałam mapy nieznanych krain i ludziki, którym nadawałam imiona. Wymigiwałam się od zrywania porzeczek i wspinałam się na drzewa. Byłam ciągle zajęta i to mi zostało, choć bardzo żałuję, że nie nauczyłam się od dziadziusia jak szczepić drzewka i przycinać jabłonie, naiwnie sądząc, że będę  mieć na to czas potem.  Czas jest dobrem bardzo cennym, jednym z najcenniejszych, to, co się przesypie przez palce, to niestety już się przesypało. Na szczęście dzieci tego nie wiedzą, dlatego z taką ufnością nurzają się w milionach swawolnych sekund.  Czasem robię to samo, cudownie marnotrawiąc minuty na ciepłym tarasie lub słuchając po raz któryś Air Bacha. Nie powiem, dobrze to mi robi na równowagę ducha:)

A wracając do kobiet - za wiele sobie odmawiają. Chciałabym dać im wszystkie popołudnia z kawą i ptysiami, jakich zapragną, no ale przecież pięć kilo za dużo,   zielone korale, o których marzą, ale przecież trzeba kupić dziecku buty, chciałabym dać sobie miętową wagę Bloomingville, no ale przecież dentysta, rachunek za prąd i stara waga jeszcze dobra. Też tak macie? :)

No więc pora się przyznać, ale zamiast szklanych pantofelków z nie mojej bajki  ja potrzebuję filiżanek, musicali, herbaty w ogrodzie, ulubionej książki, przyjaciółek i dobrych zakończeń. Kwiatów i wierszy Pawlikowskiej, czasu nie tylko dla domu, ale i dla siebie, dzieci blisko, uśmiechu męża, lekkiej taczki, szpadla z wygodną rączką i nowego sekatora.  Nie tylko na Dzień Kobiet:)



Na szczęście wiosna nie ma stylisty

$
0
0
Łagodnie, powoli, bez pośpiechu, cicho, niekomercyjnie, niezobowiązująco, bez fanfar, tak po prostu, przyszła wiosna.


Jak bardzo kojące jest to, że nie zmienia kolorów z każdym rokiem, że zawsze ma ten sam sprawdzony zestaw i mogę z ufnością powierzyć serce dzwoneczkom przebiśniegów, fioletowym kubraczkom kurdybanków i żółciom krokusów.  Będą w tym samym miejscu, jak co roku, jak te same od lat kubeczki w kuchni babci. Kilka ciepłych dni i wynurzą się spod płaszczu burych liści, pod dzikim winem, obok hortensji. Tak jak dzisiaj.
Jak dobrze, że wiosna nie ma stylisty, który oznajmiałby: tego roku biele, kurdybanki zejść mi z oczu, schować forsycje, ma być jasno, przejrzyście, co to za pstrokacizna, to jest passe!


Jak dobrze, że taka sama trawa wysuwa już ciekawskie nosy spod tej samej olchowej ściółki, że pączkują identycznie jak rok temu pączki wiśni i dzikich śliwek, powtarzalnie powtarzalne, nucące ten sam refren ze stoickim spokojem.

Pomidory wzeszły w doniczkach, sałata i oberżyna. Powoli grabimy ogród, jeszcze tydzień i wygrabimy do końca. Jak dobrze, że mogę sobie grabić nieśpiesznie, zadzierając głowę, gdy gęsi lecą. Krzaki mogą być spokojne o swoje czupryny, a mech na trawniku nie musi się kurczyć ze strachu, gdy przechodzę obok. Za to nowa szklarenka powinna powstać w ciągu miesiąca, bo jak nie, będziemy nocować wśród sałaty i pomidorów.

- Mały, za godzinę jedziesz do dentysty - oznajmiłam dziecku w sobotę.
- Trudno, trzeba się cieszyć chwilą - odparł, nie odwracając się od oglądanych pingwinów.

Ma rację, jak dobrze cieszyć się chwilą, na przykład wywożąc zmurszałe liście na kompost, wyciągając z forsycji nawrzucane z ulicy  butelki i fotografując na kolanach dzwoneczki przebiśniegów i puszyste futerka bazi. W różowych crocsach!

I jak co roku, to samo zdumienie, pełne podziwu: czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?

Kto chce topinambur?

$
0
0




Proszę, oto moje wykopane bulwy. Tyle ich siedziało na wyspie, choć pewnie niektóre przeoczyłam i nadal będę walczyć.
Mogę odsprzedać chętnym - na wadze widać, ile przestrzennie zajmuje 1 kg.



1 kg w cenie 5 złotych, choć sobie za moje męki wykopywania jakieś inne roślinki kupię:) Siedziało to na wyspie, gdzie kiedyś był skalniak, pod toną kamieni, pozaplątywane w trawę. Plus przesyłka - dowiem się na poczcie ile, to dopiszę, postaram się jutro.




 Rodzaje bulw są dwa, nie wiem czemu, wyglądają gdy rosną i kwitną tak samo. Może mam dwie różne odmiany? Te jasne bulwy są większe i korpulentne, te czerwonobrązowe owalne i zeppelinowe jakieś. Im starsza roślina tym większa bulwa. Zaczynają kiełkować, gotowe do sadzenia:) Mam około 5 kg póki co, ale tendencja jest rozwojowa.



Zanim kupicie topinambur:

- jest to NIESAMOWICIE ekspansywna roślinka. Jedna roślina ponoć wytwarza ponad pięćdziesiąt bulw. Zajmuje coraz większą przestrzeń i staje się lasem. Jak nie wykopiemy bulw i nie wyciągniemy rozłogów do ostatniego okruszka, potem znów mamy las topinamburów.
- słoneczniczki rosną wysokie na 2 metry. Jak lato jest długie a jesień ciepła, zdążą zakwitnąć małymi, żółtymi kwiatkami.
- na zimę ich łodygi drewnieją, trzeba potem je wycinać, fajnie się palą bo są suche.
- posadzone między innymi roślinami wykończą je błyskawicznie, nie dają szans konkurencji.
- podobno można je jeść! Jeszcze nie próbowałam, ale teraz się przełamię  i zdam wam raport.


Ktoś chętny? Decyduje kolejność zgłoszeń, rezerwuję kilogram dla Bazylii, więc jeszcze 4 kg zostaje:)

Montgomery na wiosnę, czas wspólny, zielona kokarda oraz życie radosne.

$
0
0
"Żyj radośnie, dziecinko. (...)  Lecz zachowuj reguły tej gry, jaką jest życie."

L. M. Montgomery

O poranku świergot wróbli, niespożyty, donośny, za nic mający sobie fakt, że ludzie chcą spać, ponieważ  musieli wypuszczać kotkę o czwartej rano i przeganiać kocury miotłą, bo zawodziły jak banshee.
Słońce maluje okno złotem, powietrze pachnie, na trawie szron, topniejący z każdą minutą. Pachnie kawa, Mały ubiera się do szkoły, oznajmiając z entuzjazmem, że dzisiaj tylko dwie lekcje i trzy świetlice, mamo, a po lekcjach pójdę na bazę, mamo, mamy taką tajną bazę z chłopakami, a tata mówił, że zrobi mi cztery miecze, a dasz mi do sklepiku złoty czterdzieści mamo...
Świat Małego jest pełen zadziwień.
Co ludzie myślą, że wróble myślą? Czy psy rozumieją koci język i co tasiemiec robi w brzuchu człowieka i jakby go rozciągnąć na ziemi, to jaki byłby długi, jak myślisz, mamo?

Próbuję odpowiadać na setki pytań, odrabiamy razem lekcje, ja rysuję chmurki, Duży wyjaśnia mu tajemnice czasów przeszłych, strugamy kredki. Korczak pisał, że należy dać dziecku całe powietrze, jakie mu się należy, całe światło. Trudno było mi to zrozumieć, kiedy byłam młodą mamą i myślałam, że dając swój czas i uwagę dziecku tracę coś z ograniczonej puli czasu własnego. Tymczasem to nie tak, w ogóle nie tak! Czas nie dzieli się na mój, twój, nasz, jest czasem wspólnym, domowym, jak chleb, jak światło, powietrze. Czas jest strumieniem. Można nabrać wody w wiaderko i odnieść sobie na bok, ale nie dziwmy się potem, że nie płynie, nie niesie liści, migotania światła, nie pluskają się w nim ryby i nie tętni życie. Czas żyje, kiedy się dzieli, a współuczestniczenie jest jednym z największych dobrodziejstw.

Pozwalam mu płynąć przez nasz dom, podwórze, zagajnik za ogrodem, przez błękit i kolejne lata, moje i ich. Niesie drewniane miecze, zabawy z psem, wyrastanie ze starych portek, zaręczynowe pierścionki, rowery, dźwięki gitary, wilgę w maju, nowe tapety w korytarzu, przyjaciół,  rozbite kolana. Wszystko nasze, wspólne, domowe, własne, niepowtarzalne.

A od kilku dni czas przyniósł nam nową, świeżą i dopiero rozpakowaną z ciemnego pudełka ziemi wiosnę.
Ach, z jaką przyjemnością odwiązałam zieloną kokardę.


Komu dobrze

$
0
0

Kocinka ma dobrze. Brzuszek podgolony do sterylizacji już zarasta puszkiem, humor wrócił, mina obsługiwanej księżnej też. Czuje wiosnę - bobruje ze mną w ogrodzie, tarza się w świeżej, wypielonej ziemi. My też czujemy wiosnę i też nam dobrze, a zwłaszcza mnie, której do szczęścia potrzeba tylko kawałek ziemi, sekator i łopatkę. Jak Mary Lennox z zapałem odchwaszczam "swój kawałek ziemi", wydobywam krokusy na wolność, pierwiosnki oddzielam od trawy, a suche, różane badylki ciacham na kompost.




W kuchni zakwitły stawione w dzbanek gałęzie ałyczy. Stoję nad nimi jak mnich w transie, medytując nad tym bezinteresownym pięknem. To już druga zmiana w dzbanku, pierwsze gałązki zakwitły i przekwitły, króliki bardzo zadowolone zjadły zarówno gałązki jak i pączki.


Tak jakoś lekko na sercu. Kruchość gałązek, jedwabne płatki, brakuje słów. Tak bardzo tęskniliśmy, czekaliśmy, były śniegi, były wiatry, zmrożona ziemia, długie miesiące półmrocznych ranków, znużenia. A teraz słońce nie pozwala mi pisać, zamazując na złoto ekran, a ałyczki kokietują mnie bielą i obietnicą, że jeszcze dwa tygodnie i zakwitniemy wszystkie, całymi konstelacjami po rudych ugorach, które błysną zielenią jak szmaragdy.
Pomidorki od Jagody wzeszły wszystkie, mają już po parze listków i żwawo pchają się do szyby na parapecie. Troszkę je hartuję, otwierając okna. Oberżyna wzeszła. Dzwonki nieśmiało. Dzisiaj wysieję bazylię i musztardową sałatę. Zaproszenia ślubne już gotowe. Słońce, plus 9 dzisiaj. 

Komu dobrze:)




Jak smakuje topinambur i imię dla Bezimiennego Ptaka

$
0
0
Topinambur ugotowany. Wygląda tak:


Gotujemy w wyszorowanej skórce, po ugotowaniu obiera się bardzo łatwo, wyłuskuje z brązowego ubranka, jest trochę rozpadający się pod palcami, a może gotowałam zbyt długo? Koło 20 minut.
Najpierw próbowaliśmy topinambur solo. Smakuje całkiem przyjemnie, ja nie czułam w nim orzechowego posmaku, może coś w rodzaju kartofli z nutą słonecznika i pasternaku? Coś a la szparagi? W każdym razie smak charakterystyczny.  Ze względu na niewielką ilość ugotowanego dobra postanowiłam zrobić zapiekankę. Trochę podsmażonej cebulki, trochę brokułów i szparagowej fasoli. Nie dawałam sosu, by nie stracić topinamburowego aromatu i smaku. Zapiekłam w kokilkach, koło kwadransa, tylko od góry.


Znikło szybko:) Chyba odgrodzę blaszaną przegrodą część zagonka i zostawię łobuza na takie podwieczorki. Może być ciekawy jako puree do pieczarek i farsz do papryk.
Poza tym skończyłam już pisać Mokraczka, ostatnie ilustracje się rysują, niektóre poprawiają, za jakiś tydzień książeczka powędruje do recenzentów i może korekty.  Dzisiaj ostatni z fragmentów, który chcę wam pokazać. Z etapami rysowania:



Ach, gdybyście mogli widzieć te tańce wróżek, pokaz baletu motyli, popisy z szablami w wykonaniu pułku komarów, chór biedronek! Jaka radość panowała przy pełnych stołach, pod różami w zdziczałym ogrodzie! Aż nadszedł wieczór i zaszło słońce, a w łagodnym zmroku zaczęły błękitnieć cienie. Mokraczek wymknął się niezauważony i usiadł na niewielkim pagórku, podpierając głowę. Wśród gwaru wesołej zabawy on jeden był smutny.

Nagle zobaczył szarego ptaka, tak jak i on siedzącego w milczeniu na gałęzi kwitnącego krzewu.

- Panie ptaku – zapytał – Dlaczego pan nie śpi?

Szary ptak obrócił na niego smutne oczy.

- Nie mogę spać – odparł melodyjnym głosem – Wszystkie moje sny mnie opuściły. A o czym śpiewać, jeśli nie mam snów? Wyśpiewywałem swoje sny, a były one najpiękniejsze na świecie. Ale teraz nie mam już snów – i wielka łza spłynęła z ptasiego oka.

Mokraczek zapytał, poruszony głęboko.

- A dlaczego nie masz już snów, panie ptaku?

Ptak westchnął.

- Bo zgubiłem swoje imię. I teraz moje sny nie mogą mnie odnaleźć. Błąkają się między niebem i ziemią. Ach, gdyby ktoś odnalazł moje imię! Podziękowałbym mu z całego serca!

Ptak odleciał, Mokraczek został sam. Doleciał go gwar wesołych śmiechów i objął głowę rękoma.

- Dlaczego świat jest właśnie taki? - zapytał ciemności – Dlaczego są piękne ogrody i stworzenia takie jak Złe Oko, dobre wróżki i niemądre mrówki, złe szerszenie i smutne ptaki? Czemu nie mogę odnaleźć Lilijki, bo ciągle muszę ratować kogoś innego i dlaczego to wszystko musiało się przytrafić właśnie mnie?

- Ponieważ to twoja opowieść, wodniku – powiedziała Złota Rosa, wychodząc spoza traw. Jej suknia odbijała srebro księżyca. 

Osiem pór roku i wiatr Emily Dickinson

$
0
0
- Dlaczego są tylko cztery pory roku? - dopytywał się Mały przy śniadaniu. Od dwóch dni nie mógł spokojnie spać, podekscytowany zbliżającym się zaćmieniem. Dzisiaj też wstał już przed szóstą, bo a nuż.
- A ile byś chciał?
- Osiem! Ale żeby były różne!
- No to prawie tyle jest. Przedwiośnie, wiosna, powiośnie, przedlecie, lato... - zaczęłam mu wyliczać, pakując kanapki.
No bo naprawdę. Podobno już wiosna, ale u nas ciągle przedwiośnie, co rano szron, pomalowałam ławkę na niebiesko i mi przymarzła w nocy bardzo malowniczo, muszę malować jeszcze raz. Wiatr ciągnie za uszy, chodzimy w rękawiczkach, pranie podmarza na sztywno na sznurze w nocy, a w dzień latają motyle. Tulipany ledwie nosy wysunęły, zimno im. Raz było osiemnaście stopni, innym razem plus dwa. Kwitnie tylko leszczyna i bazie, a z cebulowych krokusy i przebiśniegi z odważną awangardą szafirków. Przedwiośnie!
Bocianie gniazda u sąsiada puste, ale gęsi lecą. Pszczoły widziałam też.
Podobno wiosna ma przyjść dzisiaj, ma to jakiś związek z baranami i równonocą, ale na Podlasie pewnie się jeszcze spóźni. U nas wszystko dwa tygodnie później, nawet czereśnie latem. Jesteśmy krainą ośmiu pór roku.
Ale za to jakie to pory!

Wystarczy wyjść drogą w stronę lasu, zamknąć oczy i wdychać wiatr. To wiatr Whitmana, ten co z pól, z nieba wiejąc twarz nam ogarnia. To wiatr Emily Dickinson, ten, który taki jest samotny w nocy.

Jak samotny musi się czuć Wiatr Nocą -
Kiedy ludzie światła pogaszą
I we wszystkich zagrodach wokół
Zamykane są okiennice i nadchodzi spokój -

Jak dostojnie musi się czuć Wiatr w Południe
Kiedy kroczy i prowadzą go bezcielesne melodie
Poprawiając błędy na niebie
I objaśniając dekoracje

Jak potężny musi się czuć Wiatr o Poranku
Rozkładając się na tysiąc sposobów w brzasku
Poślubia każdego i wszystkimi gardzi
Potem ku swojej Świątyni Wysokiej się unosi.

Wiatr przewieje wszystko, odrze ze zmurszałych, zimowych sukienek, przegoni obłoki jak stada owieczek, poślubi łąki z milionami mleczy, całe to łąkowe Klondike z niefałszowanym złotem. 



Przyjdą czeremchy i wiśnie, przyjdą bzy i zatoniemy wszyscy w leśmianowskich majach i czerwcach.







 I w gotyckich jesieniach...

 
 

...i w poważnych zimach.


 Może mamy osiem pór roku, ale są czasem spełniania się marzeń. I zapewniają nieustanne zachwycenie, wymagając od nas tylko ochoty do spacerów, dobrych kaloszy i ciepłych rękawic. Co do mnie, wchodzę w to:)

Ps. Mały wygrał 3 lizaki od kolegi, który nie wierzył w zaćmienie;)

Złota Rosa i porzeczkowa wróżka. Kolejne dwa fragmenty.

$
0
0

 
Królowa wróżek była tak piękna, że poklękali w trawie.
- Wstań, Mokraczku, wstań, dzielny Rudolfie, wstań, Świetliku, wstań, Wilczomleczu.
Zamrugali oczyma z niedowierzaniem.
- Znasz nas, szlachetna pani? - wydukał Rudolf przez ściśnięte ze wzruszenia gardło.
- Znam doskonale, wiem o was więcej, niż wy sami. - spojrzała w oczy Mokraczka – Wiem, dokąd idziecie i wiem, jak może się skończyć wasza przygoda. Dlatego chciałam, abyście tu przyszli.
- Pomożesz nam odnaleźć królewnę? - zapytał błagalnie Świetlik.
Pokręciła głową.
- Nie, zrobicie to sami. Ale wy możecie pomóc mnie.
- A nie staniemy się przy tym częścią twojej opowieści? - odezwał się Wilczomlecz zgryźliwie.
Królowa wróżek uśmiechnęła się.
- Już nią jesteście. Cały czas. Wszyscy mamy swoje opowieści i każdy z nas jest częścią opowieści kogoś innego. A wszyscy razem jesteśmy częścią opowieści Kogoś bardzo wielkiego, kto sam jest swoją własną opowieścią... mam do ciebie prośbę, Mokraczku. Zrób coś dla mnie.
- Tak? - zapytał ze ściśniętym gardłem.
- Kiedy będziesz wybierać, pamiętaj, że to, co się zabiera dla siebie, nie ma żadnej wartości. Nigdy nie ma wartości. Nigdy nie ma...


*
Zadarli głowy.
Nad nimi niebo zasłaniały gałęzie wielkiego krzewu, którego palczaste liście były tak wielkie, że mogliby się pod jednym wszyscy schronić przed deszczem. Między liśćmi połyskiwały podobne do jagód owoce, zwieszające się w ciemnych, fioletowej barwy gronach.
- Co to za roślina? - zdumiał się Rudolf, tykając liść końcem miecza – Nigdym takiej nie widział...
- To ribeza – odparł miły głosik z góry – Ale ludzie nazywają ją porzeczką. Zasadzili ją tutaj, podobnie jak jabłonie, a potem odeszli, więc należy tylko do nas.
Otworzyli usta, patrząc ze zdumieniem w górę.
- Czy ktoś tu jest? - zapytał Mokraczek.
- Oczywiście, że jest – odparł urażony głosik – Nie mogłabym zostawić MOJEGO krzaka!
Zza liścia wychyliła się ku nim urocza twarzyczka.
- Jestem Elena – powiedziała skrzydlata istotka – I, oczywiście, jestem wróżką. 


O pożytkach wiejskich

$
0
0
Pożytek pierwszy. Obuwie i odzież Dowolnej Urody.



W klapkach wędruje Mały, w klapkach  tuptam ja.  Można tak np w pierwszy dzień wiosny obejść podwórze. Sucho jest. To zaleta naszych piasków - wciągną wszystko, całą wilgoć, dlatego dzisiaj podlewałam wschodzące żonkile i tulipany. W mieście miałabym skrupuły, by w takich ciapkach nie pierwszej nowości wokół jakiegoś bloku chodzić, albo o zgrozo, sklep odwiedzić. Klapki w zimniejszy dzień wciągnięte na skarpety, oczywiście. Gumowce też są w porządku. Widziałam w jednym z wiejskoepickich czasopism coś takiego jak białe gumowce stojące na czyściutkim ganku. Ale to chyba inny rodzaj gumowców był, może nowo nabyte, nienoszone, bo nasze zazwyczaj mocno sterane w latach i wyglądzie. Jakbym je postawiła na ganku, ludzie by uciekli. Lubię też dawno wyrugowane ze światowego życia adidasy lub solidne obuwie skórzane. Buty są zadowolone, że są w obiegu, ja też jestem zadowolona, wędrując na kompostowy pagórek z taczką. Tej wiosny nosimy pastelowe szpilki, przeczytałam wczoraj. Na szczęście moje buty jeszcze o tym trendzie nie wiedzą. I niech tak zostanie:)


(Podstawowy rodzaj wiejskiego transportu obwoźnego.)

Pożytek drugi. Sąsiedzi

 Co jak co, ale sąsiadów mamy porządnych. Jeden jest szklarzem i naprawia buty, wymienia też koła, napompuje rower i naprawi dętkę. Druga sąsiadka pracuje w sklepie, trzecia ma własne kury, czwarta podzieli się liliami, u piątej mam zagon, bo dla niej za duży, do szóstej Mały biega z konewką po świeże, ciepłe mleko. Sąsiedzi przyjdą popatrzeć, jak kryjemy dach, robimy szklarnię, sadzimy drzewka. Popilnują podwórka jak wyjedziesz. U nas ciągle działa wymiana barterowa. Ja ci zrobię szafkę, a ty mi zapłacisz jajkami. Moja krowa u was będzie trawę jeść, a w zamian dwa worki kartofli dam na jesień. Wozimy swoje dzieci na zmianę do szkoły, jest u kogo je zostawić, jak się wyjedzie, u sąsiada listonosz zostawi paczkę, a pies dostanie obiad. Niech tak będzie nadal...

Pożytek trzeci. Mieszkańcy.

Na wsi każdy zna każdego. Urodziłam się tu, mieszkam od 42 lat. Wszyscy znają mnie, znali mego tatę, babcię, dziadka i tak dalej. Moja mama uczyła ich trzydzieści lat, a po niej ja. Znam ich wnuki, żony i synowe. W banku mówią do mnie panieńskim nazwiskiem. Z racji bycia nauczycielem znam wszystkich podwójnie, jako rodziców lub jako dzieci.  Idąc w nocnych ciemnościach i napotykając podchmielone towarzystwo, doświadczam surrealistycznego doznania, gdy wyjmują ręce z kieszeni i chórem mówią: dzień dobry.
Chciałabym kiedyś iść siwiutka tą samą ulicą, w liliowym kapeluszu i znać wszystkich przechodniów po imieniu i z rodowodu, chciałabym, aby świat zachował tutaj łagodniejszą twarz.
Tu, w Kalinowie,  na panią z apteki mówi się: pani magister. Sąsiad bez pukania sprawdza wszystkie pokoje, w którym jestem, bo ma sprawę. Kiedy idziesz ulicą, patrzą z kim. Zauważą, jakie masz firanki w oknie i dynie na zagonie.  Uczniowie przychodzą do mnie kolędować na święta i śpiewają moją ulubioną: Nocz ticha nad Palestinoj.
Kiedy zapalają się światła domów, wiem, kto stoi tam u okna lub błękitnieje przed telewizorem.
U pani Jadzi zakwitły krokusy, a panią Teresę odwiedził syn, poznaję jego czerwony samochód.
Niech tak zostanie jeszcze trochę...


(Transport kołowy działa o każdej porze roku)

Pożytek trzeci. Zwierzęta bez granic, ogrodowa wymiana.

Kilka kotów dziennie wędruje mi przez ogród. Pies sąsiada wyczuwa nieomylnie, kiedy idę wyrzucać odpadki i pędzi radośnie na kompost. O szwendających się kurach rozumie się samo przez się:) Brama jest prawie zawsze otwarta, a furtka tak samo. Kiedy idę po siano do pani Kiryłkowej, mogę je sobie sama wziąć ze stodoły.
- Idzie też ogórków z piwnicy weźmie!
Sąsiadka, będąca w posiadaniu dorodnych antonówek, hojnie obdziela mnie co roku opadającym dobrem. Ten, kto ma wiśnie, zaprasza po wiśnie. Dynie, ogórki, jarmuż, dostaje się wszystko. Wzajemnie, nie idzie się z pustymi rękoma. Mam irysy od kogoś, piwonie od znajomej babci, z kolei moje zioła wędrują po ogrodach, a goździki po skalniakach, o topinamburach nie wspomnę.
Nie byłoby mnie stać na zakupienie tego wszystkiego, co dostaje się tak po prostu, bo komuś zbywa, albo żeby się nie zmarnowało. Dlatego, że się mieszka obok, że nasze babcie razem chodziły na tańce, albo, że jestem wychowawczynią czyjegoś Jasia czy Kasi. Niech tak zostanie jeszcze, długo...



Pożytek czwarty. Szpaki, łąki, las i rzeka.

Bóg stworzył ogród, diabeł miasta, pisała moja przyjaciółka Mira w pracy "W poszukiwaniu azylu, czyli o meandrach przestrzennych człowieka".
Coś w tym jest, gubię się w miastach, w lesie nigdy. Bloki zawsze wydawały mi się udręczone, a dzieciom, które mogą wytarzać się na łące lub wybiegać w lesie, inaczej patrzy z oczu. Nie wyobrażam sobie siebie w mieście, choć pewnie starałabym się jakoś tę przestrzeń oswoić, w końcu pomieszkiwałam i w B. i w stolicy... 
Ale nic tak dobrze nie robi mi na duszę, jak wyprawa na pachnące wiatrem ugory, nic tak nie  otula smutków, jak gaworzenie rzeki, nic tak nie łagodzi mi charakteru jak pobywanie w lesie. Lubię swoje zmarszczki od śmiechu i opaleniznę od pracy w ogrodzie. Szpaki są od tygodnia, co dzień im mówię, że je kocham. Dzisiaj widziałam motyle.W opuszczonym ogrodzie narwałam przebiśniegów. Pewnie byłabym inna gdzie indziej. I moja przestrzeń byłaby inna, dom,  i nasze dzieci, nasze lata, całe życie. Dziedzictwo moje podoba mi się, wyśpiewywał Dawid w którymś psalmie. I niech tak będzie, proszę, niech tak zostanie, bardzo długo.


Przebiśniegi

$
0
0
To moje ulubione kwiaty wczesnej wiosny. Nie fajerwerki kolorów krokusów, nie figlarne prymulki, nie forsycja, żółciutka jak kaczęcy puszek. Lubię białe kwiaty,  ciemierniki, zawilce, a przy przebiśniegach zamieram, zakochana jak książę w Śnieżce.
Mam dla nich wazonik, w kolorze tej sennej, onirycznej zieleni, jak skrzydła wiosennych aniołów.  I mogę teraz sobie patrzeć i patrzeć.






Są doskonałe. Mają trzy płatki i cudowną, zieloną falbankę, jak halka Goplany. Wytworna, arystokratyczna łodyżka, cieniutka i subtelna. Listki podługowate jak uchwyty srebrnych łyżeczek, którymi panna Lawenda jadłaby poziomki ze śmietaną. Dopiero przy przebiśniegach czuję, że wiosna przyszła naprawdę. Koniec kożuchów, szali, wełnianych skarpet i zadymionej szyby kominka. Lekką stopą wchodzimy w królestwo czarów i baśni, gdzie witają nas przebiśniegowe księżniczki o paluszkach z alabastru. Dopiero konwalie potem dorównają tej gracji. Ale konwalie przyniesie dopiero maj, a przebiśniegi już dzisiaj ratują mnie przed znużeniem i zwątpieniem.
Małe, dzielne kwiatuszki, pokazujące, że delikatność nie jest słabością a słodycz ma w sobie więcej mocy od krzykliwego straganu nachalnych wdzięków.
Witaj, wiosenko, w Kalinowie.

Wiośnieję

$
0
0
Nabyłam nową błękitną ceratę do kuchni, bo stara już pocięta, a ceratę w kuchni lubię i już. Była u mojej babci, była u mamy, jest u mnie. Jest praktyczna i trochę staroświecka. Ma wzór w różyczki i jak się ją kupiło, pachniała trochę jak nowe opony, ale przetarta wodą z cytryną poczuła się lepiej i teraz jest już zadomowiona i chętnie wita towarzystwo szklanek z kompotem. Jest gotowa na wyzwania nawet w rodzaju nóż wyjęty z nutelli.

Czeremcha stoi w kuchni, przebiśniegi już przekwitają. 
Od jakiegoś czasu wolę niedobór dekoracji niż nadmiar. Nie  śpieszę się też z wielkanocnymi ozdobami, czekają na swój czas. Tylko wiosnę wpuszczam bez ograniczeń.
 Wstawiam gałązki do dzbanka, żeby cieszyły oczy. 

Ostatnie kilka dni spędziłam w ogrodzie:
- obcinając suche gałęzie świerków, te na samym dole, które zawsze tracą igły i wyglądają jak z  opowieści Poego. Było z tego wspaniałe ognisko, które mały szturchał patykiem i iskry leciały do nieba
- grabiąc liście. Jesienią nie grabię, bo boję się, że już tam jakieś owadzie towarzystwo zabunkrowało się na zimę, teraz mam nadzieję, że już uciekło i pobutwiała liściowa kołderka trafi na kompost
- przycinając co się da
- pieląc i grabiąc
- wyrównując obrzeża trawnika
- przesadzając liliowce i irysy
- wykopując resztki topinamburu - pozbyłam się go na razie z wzajemnym zadowoleniem
- posadziłam dwie róże parkowe i jedną wielkokwiatową w kolorze burgundu
- dwie irgi
- nawożąc borówki i iglaki
- podlewając, bo sucho jak na pustyni Gobi
- podziwiając nieustanie każdy wyłaniający się, zielony centymetr czegokolwiek, od glistników po trawy, pokrzywy, podagrycznik i tulipany
- obserwując szpaki. Mamy trzy rodziny z gniazdami, szpaki przypominają mi wielką, kłótliwą, włoską rodzinę, w dodatku zabawnie drepczą po trawniku na piechotę, wydziobując coś w trawie
- wywożąc jakieś sto taczek zielska, darni, kłączy i perzu

Sieję różności na rozsadę.Wyciągnęłam wiosenne buty na płaskim. Prochowiec i starą torbę listonoszkę. Kupiłam Małemu zieloną kurtkę. Jeżdżę dużo rowerem. Zaczęłam uczyć się chodzić z kijkami. Sprzątam. Podczytuję, np Magdę Umer, która tak się usprawiedliwiała Poniedzielskiemu:

- Andryou! Nie pisałam - gdyż wiośniałam!

Ja też wiośnieję. Objawia się to zagapianiem się na lecące ptaki, wkładaniem zielonej apaszki, piciem herbaty na tarasie, malowaniem ławek, uśmiechaniem sie szeroko i łakomym zerkaniem na sklepy ogrodnicze.
Studiuję też przepisy na serniki, w tym jaglane. A wracając do Poniedzielskiego umiłowanego, to napisał on tak:

IDZIE WIOSNA. Wobec iścia wiosny nie można tak sobie siedzieć i czekać i potem łaskawie dać sie jej ponieść(...) Do wiosny, do wiosny otóż trzeba - stanąć. Nie sztuka to - być wiosny niemym, albo z lekka czy cięższa, wzdychającym - obserwatorem. Wiosny otóż można i trzeba być - współprzejawem. Tak, wiem że ja, ze swoją twarzą w kolorze soczystej szarości, ze swoją posturą typu stara grusza nad rowem chybionej melioracji - na przejaw wiosny mogę nie wyglądać. Mało - ja na przejaw wiosny mogę nawet nie zakrawać. Tak, ale to zewnętrzność. Tylko zewnętrzność.

(...)


A więc nie siedzę, nie czekam, tylko współprzejawiam i wiośnieję.
A Duży właśnie dzisiaj skończył 20 lat.






Gdziekolwiek pójdziesz, pamiętaj, że najpiękniejsza droga prowadzi do domu, Synku.
Kochający cię Mama i Tato.

Właśnie tak jest dobrze

$
0
0
Deszcz pada - równy, silny, obfity, godzina za godziną, właśnie taki, jak powinien być pierwszy, wiosenny deszcz. Spłukuje trawę, która zaraz po deszczu błyśnie zielenią, spłukuje zimowe znużenie, kurz i suchość, drapiącą w gardle. Drzewa,  śpieszące się z pączkami piją deszcz, lasy piją deszcz, ugory i łąki, narcyzy i tulipany, mniszki i młode pokrzywy.Tak być powinno, tak jest dobrze, wczoraj skończyliśmy grabienie, obcinanie i palenie gałęzi, potem było wielkie ognisko, kiełbaski i iskry, lecące w niebo.

A teraz jest poranek, pachnie wyjęty z pieca biszkopt, dzieci śpią, deszcz szumi, zmywając tysiące stóp ogromnego powietrza nad nami. Dziękuję wam za życzenia dla Dużego, są dla mnie wyjątkowe, bo wielu z podczytujących bloga niejako dorastało razem z nami, z nim. 

Uczyłam się latami, że tajemnica szczęścia ukryta jest w akceptacji  nieustannego, mądrego, spokojnego ruchu, następowania po sobie, zajmowania miejsc. I noszenia w sobie tego, co mija, tego oszałamiającego bogactwa obrazów, doświadczeń, swoich myśli, emocji, świata, żeby się tym dzielić z przyjaciółmi, bliskimi, dziećmi, potem wnukami. I zgody na to, że właśnie tak jest dobrze. Że trzeba ogławiać wierzby, sadzić jesienią cebulki i przyglądać się pszczołom. Chodzić na szkolne uroczystości i robić torty na urodziny. Pisać do siebie listy i zanosić sąsiadom zbywające stokrotki. Piec serniki i zaściełać stoły obrusem. Wracać z pracy i pytać jak minął dzień. Przytulić psa czy kota. Czytać  Marka Aureliusza i trzymać się za ręce, być wyrozumiałym dla innych i siebie. Zrywać szczaw w deszczu. A ponieważ poezja jest tańcem, a proza chodzeniem, to napisałam o tym wiersz, w którym słowa tańczą, opowiadając:) Wiersz opowiada o domu moich Dziadziusiów. Właśnie  tym.




O nadziei

Mogłabym opisywać bez końca kolor furtki,
poręcz schodów, splendor róż przy bramie.
Znam na pamięć każdą cząstkę zapachu bukszpanu
przy ścieżce do ogrodu, pomiędzy orzechy,
klejące konstelacje żywicy na pniach wiekowych wiśni,
renety, koszteli.

Czasem nawet tak robię; w głębi ciemnych nocy
znowu popycham furtkę, zrywam róże, idę
ścieżką w suchym szeleście trącanych bukszpanów,
a z przodu miękkie światło i jasny poranek.

I wtedy znowu wierzę, że miłość jest wieczna,
a rzeczy trwają dłużej i mądrzej, niż ludzie,
bardziej skupione na tym, by trwać, niż by żyć,
trwoniąc niefrasobliwie oddechy i lata.

Wierzę też, w tamtym mgnieniu, że ziemię posiądą
cisi, dobrzy i skromni, co gracują róże
i niosą plastry miodu pod niebem jaskółek.

A potem wstaje ranek bez tych, co odeszli,
świt karczowanych sadów, obumarłych domów,
i tylko rączka synka, ciepła i różowa
jest kotwicą nadziei, gdy kończy się noc.

Mokraczek. Koniec części pierwszej

$
0
0

Wstał i lekko kulejąc powlókł się w stronę bladego światełka.
- Witaj – odezwała się Paprociowa Wróżka, wyglądająca na bliźniaczą siostrę Eleny. Siedziała obok kwiatu, który bielał w mroku, jarząc się złociście. - Znalazłeś nas pierwszy. Czekam na twoje trzy życzenia, ale mów szybko, bo kwiat kwitnie tylko tyle czasu, ile trwa dwadzieścia uderzeń serca! O czym myślisz? Czego pragniesz? To musi być prawda z głębi twego serca!
- Rudolf...- powiedział oszołomiony, przypominając sobie umierającego przyjaciela – Chcę by Rudolf został uzdrowiony...
- Zrobione! Drugie życzenie?
- Gilian... Niewidzialny Przyjaciel... niech znów będzie widzialny!
- Zrobione! Dobrze, a teraz ostatnie! Mów mądrze, nie przegap swojej szansy! Na co wykorzystasz trzecie życzenie?
Mokraczek chciał zawołać – chcę znaleźć Lilijkę- ale nie mógł. Jego gardło było zaciśnięte, w pobliżu rozśpiewał się jakiś ptak, a on przypomniał sobie smutnego ptaka w ogrodzie Złotej Rosy. I jej słowa: gdy będziesz wybierać, pamiętaj... to co się zabiera dla siebie, nie ma żadnej wartości... to, co się zabiera... dla siebie...
Co tam, pomyślał, zaciskając powieki i patrząc, jak z wolna przestaje płonąć kwiat paproci – dam rady, prawda? Odnajdę ją. Wyruszę jutro, z samego rana, właśnie tak...
- Szybciej! Moja moc mija!
- Chcę poznać imię Bezimiennego Ptaka – powiedział Mokraczek, unosząc głowę.
- To łatwe! - zaśmiała się wróżka – To imię brzmi: Słowik! A teraz zerwij kwiat!

Wodnik wyciągnął dłonie i chwycił nimi jarzący się kielich. Zaciążył mu w rękach jak kamień, blask uderzył go w oczy, zacisnął je, a kiedy znowu otworzył, zobaczył przy blasku wschodzącego księżyca, że ma w rękach zeschłe, paprociowe liście. Rozwarł palce i kruchy proch wysypał się na ziemię.
Pamiętaj, Mokraczku... to, co się zabiera dla siebie...
Kto to powiedział? I czemu serduszko boli go tak, jakby miało pęknąć?

Ruszył ku polanie, gdzie zostawił Wilczomlecza z królewną. Stała przy nich jeszcze jedna postać – tym razem nie chwiejna i przeźroczysta jak dym, ale uśmiechająca się do niego z radością i wdzięcznością.
- Znalazłem kwiat paproci – wyjąkał, patrząc na srebrzystowłosego elfa.
Ten chwycił go w ramiona i uścisnął jak najlepszego przyjaciela.
- Dziękuję ci, Mokraczku, dziękuję z całego serca – powiedział Gilian.

O zaburzeniach temporalnych, zimnym deszczu i duszach, co się nie chcą starzeć. Przepis na babkę ziemniaczaną i placki.

$
0
0
Czas z wdziękiem kicnął do przodu, jak wiosenny zając, a ja mam zaburzenia temporalne, choć wczoraj jeszcze byłam pewna, że co to dla mnie.
Kotka dzisiaj zapragnęła wyjść na dwór o trzeciej w nocy, pora za wczesna, by coś robić, bo ludzie w domu śpią, więc zaszyłam się w ciepło snu z powrotem, a potem już nie mogłam wstać, bo śniły mi się smoki, a kiedy przestały się śnić, było dziesięć po siódmej. Dwadzieścia po siódmej chłopaki powinny wyjechać do szkoły...
Owszem, towarzystwo wyjechało, bez śniadania, z kanapkami z piątkowym chlebem, bez soku i zaspane tak, że bardziej sunęło niż szło. Nawet o czasie, a ja zostałam w cudownym poniedzielnym i pourodzinowym chaosie, ze smokami w pamięci, z głową wirującą jak planeta i z temporalnym zdumieniem.
Za oknem deszcz, zimny, maszerujący po szarawych trawnikach jak zaciężne wojsko. Stanęłam sobie przed lustrem, żeby popatrzeć, jak moja dusza odmawia współpracy w starzeniu się. Też tak macie? Tam powinna być kilkunastoletnia dziewczyna, w tym lustrze, moja dusza jest tego pewna jak liczby Pi. Ta, która jeździła do internatu w czerwonej apaszce i która zbierała resztki ze stypendium na gitarę. Gitarę kupili mi w końcu nauczyciele, na koniec maturalnej klasy moja rada pedagogiczna zrobiła zrzutkę i od wychowawczyni dostałam kopertę wypchaną banknotami. Ile ta gitara ze mną pojeździła do Stańczyk, w Świętokrzyskie,  w Bieszczady... w końcu umarła, kiedy pociąg do Zagórza zamknął na niej automatyczne drzwi - wchodziłam ostatnia, na plecach miałam plecak, na plecaku gitarę, ja się wcisnęłam, plecak i gitara nie. Pęknięte pudło mam w piwnicy, bo jestem sentymentalna jak Jane Austen.
A wracając do lustra - widzę te dusze dziewczyn w oczach staruszek, kobietek w wieku postmodernistycznym i tych całkiem młodych.
Kiedy patrzymy sobie z Miłym w oczy, też widzimy tego chłopaka i dziewczynę, którzy spotykali się dwadzieścia lat temu, w maju, pod czeremchą. I nic z tym nie zrobię, opakowanie się zmienia, ale dusza jest nieustępliwa jak Pippi, robi co chce i ledwo za nią nadążam. Chce zdrapywać żywicę z czereśni i robić domki na drzewie, nosić sukienki w kwiatki i  rysować mapy nieistniejących krain, piec babeczki i śpiewać. Wszystko, byle nie być poważną mamą trójki synów, w garsonce i z patentem na doskonałość. Dzisiaj w tym zimnym deszczu i zabałaganionym poranku ta łobuzerska dusza chce  kawy z mlekiem, czekolady i precelków, więc wybaczcie i zrozumcie, trudno. Dałabym jej szejk ze szpinakiem, ale mówi, że jej zimno i nie chce sprzątać. Opowiada mi o smokach i każe sobie włączyć piosenki z flecikami. 
Słucham, robię kawę i włączam nam te fleciki, zaglądając w okno, czy deszcz przestał na tyle, żeby choć skrawek błękitu błysnął.
Nie błyska.
Na obiad zrobię więc gorące, ziemniaczane placki, a potem babkę ziemniaczaną.
Jeśli ktoś jeszcze ma temporalne zaburzenia, solidaryzuję się z nim z zapałem.


Placki ziemniaczane oraz babka ziemniaczana, przepis

- około kilograma ziemniaków, najlepiej takie już stare, pomarszczone i mączyste. Niektórzy wolą robić placki i babkę z młodych, ale dla mnie bardziej sycąca, kaloryczna, słodka i konkretna jest ta z ziemniaków w wieku balzacowym:)
- dwa jajka
- duża cebula lub dwie małe
- marchewka
- ze dwie duże łyżki mąki pszennej, łyżka bułki tartej
- do babki opcjonalnie kasza jęczmienna, ugotowana w osolonej wodzie z liściem laurowym
 - przyprawy: ja używam tylko soli, pieprzu, majeranku i lubczyku


Jak zrobić?

Ziemniaki, cebule i marchew przepuszczam przez wyciskarkę, myślę, że maszynka do mięsa też się nadaje, stare źle mi się tarkują. Dodaję jajka, przyprawy, mąkę i bułkę tartą, mieszam łyżką, zostawiam na kilka minut i smażę na oleju.

Tego samego farszu używam do babki, dodając opcjonalnie trochę ugotowanej kaszy jęczmiennej. Babki jest więcej i jest bardziej zwarta, taki myk.

W wersji wegańskiej nie daję jajek ani mąki pszennej, a tylko dwie łyżki mąki jaglanej i jedną ziemniaczanej. Smakuje bosko:)


Babkę piekę w mniejszych kokilkach, ale można też na blaszce, łatwiej wtedy kroić do podsmażania. Pyszna jest na drugi dzień, podsmażona na chrupiąco i złoto.


O babce ziemniaczanej

Kto nie jadł w zimny wieczór babki ziemniaczanej,
przyrumienionej złotem na wesołym ogniu,
w gębie pieca rumianej, niech podniesie rękę.
Trzeba mu na talerz
nałożyć szczodrze, hojnie,
okrasić rozmową i jasnym żartem, herbatą,
serdecznym pochyleniem głowy. Niech świece
palą się aż do świtu,  z dali gra harmonia.
Aż noc zgęstnieje, aż będziemy tylko
garstką nomadów przy kruchym ognisku,
tak uparcie wierzących, że przegnamy mrok,
zwykłą, ludzką radością i zapachem jadła.

O porankach i radości Wielkanocy

$
0
0
Lubię ranki, kiedy mogę sobie pozwolić na nieśpieszne wałęsanie się w wełnianych skarpetach - w piecu jeszcze nie rozpalone. Kawa jest Szecherezadą takiego szarego półmroku, z chmurami nawiśniętymi jak brwi nadąsanego nieba. Kubek wcale nie z najnowszej kolekcji optymistycznych, wiosennych kubków, zdaje się, że trochę poobijany, w bałwanki, złapałam pierwszy lepszy. Ale daje rady, jest pojemny, mieści nawet uśmiechy, rzucane sobie między porannymi żartami nie najwyższych lotów.

Mały śpi, błogo pacyfistyczny - ma dzisiaj wolne, egzaminy w klasach szóstych. Średni poszwendał się do szkoły z boleściwą miną, nie omieszkując zaznaczyć, że wolałby zostać w domu. Duży ma jeszcze gorzej - o ósmej studenci socjologii mają wf ze studentami filozofii. Musi 40 km na ten wf dojechać. Moim zdaniem, uczelnia ma bardzo rozsądne podejście do twórczych poranków - takie filozoficzne dociekania między rzutem karnym a wolnym, pompkami i rozgrzewką, okraszone socjologiczną dysputą o funkcji eksplanacyjnej a dyskryptywnej o charakterze ontologicznym... mrrr. Samo dobro.

Mokraczek wydrukowany w dwóch egzemplarzach, na papierze, z ilustracjami, poleci dzisiaj do recenzji. Czułam wzruszenie, trzymając w rękach ciężkie strony. Zaczęłam pisać dwadzieścia lat temu, gdy urodził się Duży, a Średniego i Małego nie było jeszcze na planecie.
Nie jestem dzisiaj wymagająca wobec siebie, będę trochę prasować, bo mam Kilimandżaro prasowania, trochę prać, odwiedzę pocztę, zrobimy Małemu bilans w ośrodku, ugotuję coś dobrego i upiekę muffinki czekoladowo - bananowe.

Jest pierwszy kwietnia, na podjeździe kałuże. Nie mam posprzątane przed Świętami, dekoracji prawie nic, tylko kilka ukochanych zeszłorocznych wydmuszek i śliczności od Kasiorki. Nie martwię się wcale, upiekę sobie serniki i mazurki pewnie w piątek, a resztę da się zrobić. Okna umył mi deszcz,  cieszę się na wolne dni z dziećmi i Miłym, poranne wałęsanie się i więcej czasu. Czego jeszcze trzeba? Kiedyś dostałam pocztówkę z  życzeniami, żeby nigdy trudności i smutki nie pozwoliły mi zapomnieć o radości Zmartwychwstania. Wszystkim tej radości z okazji zbliżających się Świąt życzę, odezwę się w przyszłym tygodniu:)


Imponderabilia

$
0
0
Znowu wychodzę z mamcinego domu z ciastem na talerzu, który to talerz solennie obiecuję sobie oddać zaraz po spożyciu czeskiego placka, sernika i mazurka. Ale pewnie jak poprzednie dołączy do wesołej gromady moich talerzy nie od pary, bo zapomnę, a potem będę się zastanawiać, skąd ja mam ten unikatowy egzemplarz z duraleksu.

Chciałabym mieć wszystkie talerze z tej pięknej, wiktoriańskiej serii porcelany, ale niestety, niestety.
No owszem, świąteczny serwis jest, ale tylko na sześć osób. Na co dzień jest nas więcej, a co dopiero z gośćmi. Więc ratuję się mieszaniem, nawet z nutką awangardy: różowe w kwiatki, a potem zielone i białe. Sztućce też nie od pary. O kubkach nie wspomnę, picie z kubka w bałwanki w maju lub z logo starbucks zdarza się nam w domu namiętnie:)

Święta rodzinne.
W domu mamy, z obowiązkową sałatką jarzynową, czeskim plackiem i deserkiem z truskawkami. I te rozmowy. Prawo Godwina działa, o holocauście mówimy już w dziesiątej minucie, między wspomnieniami z dzieciństwa (a pamiętasz tę zasłonę w drzwiach), a historią o przerwanych studiach taty, cygańskim taborze pod cerkwią i  polityce na Bałkanach. Dzieci oblewają się wodą z plastikowych pistoletów, mała Adusia gaworzy, kotka siedzi na parapecie, pachnie kawa, każdy dostaje wołoczebne, czekoladę i jajko.

Przychodzi chmura, znowu pada. Ale mogło być gorzej, mógł być śnieg. Rozmawiamy o szkole
 (trzy nauczycielki w rodzinie), o edukacji w Finlandii, o liczbach nieskończonych, o ruinach pałacu w Henrykowie, o kościele w Jałówce. O tym, co nam zabrali Szwedzi, o spacerze przez las, o zawilcach, przepisie na pasztet i przebudowie garderoby. Zwykłe sprawy, dolać jeszcze herbaty? 
Kiedyś turlaliśmy jajka, dzisiaj wspominamy, kogo z naszej klasy już nie ma.
A pamiętasz, jak?
Widziałam wczoraj Kaśkę, nigdy bym jej nie poznała...

Homo narrativus, tym jesteśmy. Opowiadamy nasze historie, splatamy je w krąg zrozumienia, nomadzi przy ognisku rodzinnego ciepła.
Tyle mamy wspólnego. Te same bukszpany mijałyśmy pędem na opalonych nogach, na te same wiśnie wspinałyśmy się z siostrami.
To ciasto to z przepisu babci. Mamo, kochana,  ale posiwiałaś... Patrz, noszę łańcuszek od ciebie. Masz synku dwadzieścia złotych. Przytul babcię. Ciasto na drogę, pa!

I znowu wychodzę z mamcinego domu z ciastem na talerzu, który ostrożnie i z czułością schowam między moje wszystkie kochane, niepasujące imponderabilia.
Jabłoń przed domem babci już wycięta, ale mała jabłonka, którą posadziliśmy u nas dwa lata temu już puszcza pączki.


Wiosna wzdłuż oraz wszerz

$
0
0




Wieści mam takie, żeśmy dwie wielkanoce przeświętowali, jak to na Kresach, na ogół jest zimnawo, żadne drzewo nie kwitnie a rok temu i owszem. Nawet śliwki, nawet mirabelki, nawet ałycze śpią z pączkami. Tylko forsycja szaleje i żółto  w ogrodzie. Za to wynagradzam sobie kolorami wiosennych kwiatów i nie mogę się napatrzeć na pierwiosnki, krokusy i stokrotki.  I mama Miłego wróciła z dwuletnich wojaży, więc jesteśmy w komplecie wiosennym:)




Jak na zdjęciu widać, tulipany ledwie ledwie nad ziemią.  Liliowce też leczą rany po przymrozkach.


Dobra nowina jest też taka, że od kilku dni powstaje nibyszklarnia w stylu angielsko - polskim, już jest fundament i rośnie ceglany murek. Kolejne etapy Duży fotografuje i pokażę gdy wszystko stanie na miejscu. Marzyłam o tym długo. Ceglany fundamencik, dwie pnące róże przed gankiem, ganek na to, by wiadro postawić czy szpadelek. Półki na narzędzia i doniczki. Zioła. Miły pracuje intensywnie, ja doglądam zachwycona. Nie będzie szklana, ale plastikowa póki co, ale na pomidorki i paprykę miejsce jak znalazł. Do napisania wkrótce, pozdrawiam mrucząc piosenkę starszych panów:

Bo wiosna!
Bo znów wiosna!
Srebrne kotki u wierzb
Siadasz, marzysz i jesz.
Radość, radość dla rzesz
Wiosna wzdłuż oraz wszerz

O niecnym procederze myszy polnych, ciągle spóźnionej wiośnie i sprawach różnych, jak zawsze.

$
0
0




Policzki mnie palą od wiatru - wieje od tygodnia prawie, zimnawo, z nutą jakiejś islandzkiej nostalgii, jakby wiatr poocierał się o lodowce i niczym zziębnięty, mruczący kot przywędrował do nas ze stadem szarych chmur. Pędzą te chmury nieustannie, sypiąc czasem gradem, częściej deszczem, pusząc się nisko.
Nie obrażam się na pogodę, mój Dziadziuś mawiał, że nie ma złej pogody. Deszcz jest potrzebny oziminie, ogrodom, a co do chłodu to w takiej na przykład Islandii jest zimniej w kwietniu. Ubieramy się ciepło, wspieram Miłego duchowo przy skręcaniu konstrukcji szklarenki, drepcząc obok w dwóch swetrach, kurtce, czapce i kapturze na niej. 

Przyroda powoli robi swoje - trawy rosną, kurdybanki kwitną, fiołki jeszcze nie, ale migdałek już pączki różem maluje. Wieczory są smakowite, przez uchylone okno słychać drozdy, przyjemnie odpoczywać po ciężkiej pracy i utupaniu sie po całym dniu.

Dostałam pierwszą recenzję Mokraczka- bardzo pozytywna, ciepła. W dodatku recenzent odkrył fakt przeze mnie zupełnie niespostrzeżony, że stworzenia mięsożerne to u mnie elementy przestępcze!
-  ale, ale, nie tylko one! Cytuję mego kochanego Profesora recenzującego:

"Niecny proceder uprawiają też niewinne z pozoru myszy polne. Otóż szelmy owe prowadzą oberżę, a zatrzymujących się w niej wędrowców usypiają, okradają i oddają mrówkom na pożarcie."

Uśmiechałam się wielokrotnie, czytając. Serdecznie Profesorowi dziękuję, zwłaszcza za wiarę w autorkę i za poczucie humoru.

Co poza tym? Doba jest za krótka. Jak zawsze, mam dużo chęci działania, ale sił i możliwości mniej. Trzeba by zrywać kurdybanek, pikować sałatę, zrywać pączki do wiosennych szejków, pokrzywa młodziutka aż rwie się do rwania, trzeba pielić, kopać, nawozić, strzyc, ale i innych spraw mnogość. Po urodzinach Dużego zbliżają się urodziny Elfa, czeka Zarzecze, zaniedbałam malowanie ilustracji, nie nadążam z domowymi pracami - ale na szczęście pomaga mi już teściowa, która uzupełniła naszą domową familię swoją ciepłą i serdeczną osobą wróciwszy zza wielkiej wody.
Dajemy radę.

Jeśli ktoś jest w posiadaniu wypróbowanego przepisu na wegetariańskie danie, które może pojawić się na wegetariańskim weselu, bardzo proszę o link:) Zaczynam zastanawiać się nad menu, bo to już za trzy miesiące, a gotować będziemy sami:) Coś wyglądającego efektownie, smakowitego i nietrudnego.

Pozdrawiam wiosennie spod ciepłego koca, zaglądajcie, zawsze czekam na odwiedziny. Szklarenkę mam nadzieję pokazać jeszcze przed niedzielą.


Wasza spóźniona jako ta wiosna
 Kalina

Żubry, śnieg kwietniowy i ciasto wegańskie prawie bezglutenowe. I okruchy poezji.

$
0
0
Pojechaliśmy dzisiaj do miasta, dwadzieścia kilometrów dalej, droga malowniczo obrzeżami lasu. Śnieg przysypał zawilce, trochę smutno, ale topił się szybko, nie na tyle jednak, by nie być pięknym kontrastem dla czwórki filozoficznych żubrów. Stały sobie przy drodze, podskubując zaśnieżoną oziminę na polu, kiedy wracaliśmy godzinę później, zastaliśmy je w tym samym miejscu, filozofowie nie ruszyli się o kopyto. Widać nie byli to perypatetycy:)
Śnieg pada, zasypuje i wytapia się, bo zaraz po nim w kolejce czekał deszcz i grad.
Surrealistyczne pierwsze rozkwitłe żonkile w zmrożonej bieli, bociany na gniazdach, ametystowe pierwiosnki.
Mały był na urodzinach u koleżanki, reszta potomstwa tkwiła w ciepłym domu, a kotki siłą nie wypchnąć. Szklarenka nie dokończona - nieustanne opady i wiatr odkładają prace na potem. Zresztą, w temperaturze minus jeden sianie nie bardzo ma sens. Na urodziny Elfa popełniłam ciasto-tort wegański prawie bezglutenowy.

Spód:

          1,5  szklanki mąki owsianej, 0,5 szklanki kukurydzianej
·      szklanka cukru ( użyłam pudru)
·      2 łyżeczki proszku do pieczenia
·      szczypta soli
·      torebka cukru waniliowego
·      ½ szklanki oleju roślinnego
·      szklanka mleka sojowego z rozpuszczoną w niej    łyżeczką sody - można dać więcej mleka, jak ciasto jest zbyt gęste
·      2 łyżki soku z cytryny
 
Upieczone ciasto pokruszyłam jak herbatniki, wymieszałam z rozpuszczoną tabliczką mocno gorzkiej czekolady 70%, na to krem:
 
Krem:
 
paczka wiórek kokosowych zblendowana ze szklanką mleka sojowego, zagotowana i zagęszczona mąką ziemniaczaną, dosłodzona do smaku. Po wystygnięciu wylałam na spód, którym wylepiłam tortownicę
Na to brzoskwinie z puszki, rozdrobnione
Na to pokruszone ciasto  a la kopiec kreta


Jak śnieg stopnieje  chcę nazrywać młodej pokrzywy, do wyciśnięcia soku, ma dużo żelaza. I kurdybanka do wiosennego masełka z czosnkiem niedźwiedzim. Muszę znaleźć w sobie siłę, bo czy będzie ciepło, czy zimno, wiosna mi minie, więc czapka, sweter, kurtka, duszohrejka i w pole. Szczaw na łące już powoli nadaje się na pierwszą zupę szczawiową z młodych listków. 
W poniedziałek mój czwarty tomik wierszy idzie do składu, tym razem będzie wyjątkowy, bo pisany wspólnie ze Średnim, wydany w serii świętojańskiej poetyckiej naszej Książnicy. Dla was jedna z moich ilustracji do niego i fragmencik otwierający:


Nie umiem słów układać obok siebie,
umiem je splatać,
jak trawy korzenie splatają nad strumieniem,
między firletkami, chudą pokrzywą i szarym łopianem,
gdzie na kolanach odrapanych brodę
kładłam i siedząc na spróchniałym moście
szukałam w wodzie zbyt prędkiej odbicia(...)

Z krainy żubrów pozdrawia was
 
Kalina 
 
 Ps. Niestety, aparatu nie miałam, więc dla klimatu żubrowe zdjęcie stąd, polecam, bo pięknie Pan Jan fotografuje:

 
Viewing all 1237 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>